Rozbieramy „Cabaret” w Teatrze Rozrywki.

Możemy chyba spokojnie powiedzieć, że “Cabaret” znamy od zawsze.
Filmową wersję oglądałyśmy w telewizji, późnym wieczorem, dawno, dawno temu, będąc jeszcze w wieku nieletnim.
Zarówno na Krysi jak i na mnie produkcja wywarła ogromne wrażenie.
Niestety z czasem pamięć o filmie wyblakła, pozostawiając jedynie strzępki najbardziej charakterystycznych obrazów – Lizę Minnelli śpiewającą tytułową piosenkę, Joela Greya z songiem „Money Makes the World Go Round” i twarz Michaela Yorka.

Po latach, mając TROCHĘ więcej oleju w głowie, wróciłyśmy do „Cabaretu”, ale tym razem do jego scenicznej wersji.
Gdzie?
W Teatrze Rozrywki.

Próba medialna, w której dzięki uprzejmości chorzowskiej sceny mogłyśmy uczestniczyć, zapowiadała ogromne widowisko.

Owe zapowiedzi sprawdziły się co do joty.

Jacek Bończyk – reżyser spektaklu – stworzył dzieło kompletne, monumentalne, które jeżeli chodzi o strukturę, możemy podzielić na dwie części – Cabaret zabawny i Cabaret absolutnie nie zabawny.


Cabaret Zabawny

W akcie pierwszym stykamy się z niemal sielankową, miłą, humorystyczną oraz podszytą nutką (czy w zasadzie całą serenadą) erotyzmu opowieścią.
To czas, w którym poznajemy głównego bohatera – amerykańskiego pisarza – Clifforda Bradshawa – zmierzającego pociągiem do Berlina.
Nasz artysta prosto z pojazdu szynowego trafia do budynku, zarządzanego przez  Fräulein Schneider, u której wynajmuje mieszkanie. Stamtąd z kolei teleportuje się do klubu Kit Kat, gdzie spotyka drugą główną bohaterkę – Sally Bowles. Para na tyle przypada sobie do gustu, że od tej chwili obserwujemy ich wspólne, codzienne perypetie, wpisane w tło niecodziennych wydarzeń politycznych.
Napomknęłyśmy już, że czas akcji to lata 30. XX wieku, a miejsce akcji – Niemcy?

Oprócz naszej głównej pary przez opowieść przewijają się także postacie drugo i trzecioplanowe, pełniące w trakcie rozwoju sztuki niezwykle istotną rolę. Wśród nich znajdujemy wspomnianą wcześniej Fräulein 
Schneider, zalecającego się do niej Herr Schultza i dalej –  Fräulein Kost czy Ernsta Ludwiga.
Jakie jest ich zadanie?
Tego nie zdradzimy, bo wtedy wysypiemy worek zawiłych sytuacji i ci, którzy „Cabaretu” jeszcze nie widzieli, pozbawieni zostaną efektów „wow!”, „jaćka!” i „o rety!”.

(Między tymi wszystkimi osobami, jak duch, przemyka Mistrz Ceremonii, tzw. Emcee, ale o nim nieco później).

Uchylimy jednak rąbka tajemnicy w sprawach techniczno – aktorskich.

Kostiumy Anny Chadaj są kolorowe, urozmaicone i…. bardzo skąpe. Suknie, garsonki, szpilki, garnitury i skórzane mundury, wszystko na modłę lat 30. Do tego lateksy, peruki, gorsety i kabaretki.
Największe wrażenie robią stylizacje Emcee, o którym oczywiście nieco później.

Scenografia Grzegorza Policińskiego jest, co tu dużo mówić, OGROMNA.
Wielkie atrapy rąk i nóg, pięknie świecące neony i stojąca w głębi scena (dla zespołu muzycznego) splatają się ze sobą tworząc klub Kit Kat.
Szafa, łóżko, stół oraz wyjęte jakby z ekspresjonistycznego filmu ściany organizują pokój Cliffa.
Uwagę przyciągają także: szykowny przedział pociągu, ładnie skrojona fasada budynku, nieco minimalistyczny w tym wszystkim sklep z owocami i
balkony (rozmieszczone po obu stronach sceny), na których rozgrywa się jedna z najbardziej epickich scen z udziałem Emcee, ale o tym nieco później.

Humor w „Cabarecie” to sprawa arcyciekawa, bo w ogóle nie pamiętamy, żebyśmy podczas oglądania filmowej wersji chichotały.
A tu się okazuje, że produkcja jest całkiem, całkiem zabawna!
Nie jest to oczywiście żart taki, że boki zrywać, ale bardzo taktowny, miły i momentami wzruszający, ukryty nie tylko w partiach mówionych, ale i śpiewanych.

Skoro już otarłyśmy się o śpiew – piosenki nadają niesamowitego klimatu. „Cabaret” czy „Money Makes the World Go Round” są wszystkim dobrze znane i wspaniale móc usłyszeć je na żywo, w wykonaniu fantastycznych głosów aktorów Teatru Rozrywki.
Utwory są rytmiczne, żywe, pikantne i z pozoru lekkie, ale sam ich tekst niesie ze sobą głębszy sens, zmuszając obserwatorów do przemyśleń.
Warto, a nawet TRZEBA wspomnieć o zespole STAGE BAND, który to występuje zarówno w trakcie spektaklu, jak i w przerwie, umilając widzom oczekiwanie na drugi akt.

(Z rzeczy czysto technicznych należy się OGROMNY plus dla Rozrywki za nagłośnienie. Jest perfekcyjne! Wszystko słychać głośno, czysto i wyraźnie).

Muzykę wspiera ruch sceniczny Ingi Pilchowskiej. Frywolny krok taneczny, prowokujący nieco, a w zasadzie bardzo prowokujący, momentami zawstydza, ale nie razi. Taniec kierowany w stronę widowni, jest bardzo ciekawym rozwiązaniem, dzięki któremu widz czuje się integralną częścią przedstawienia, czyli gościem klubu Kit Kat.


Cabaret absolutnie nie zabawny

Docieramy do drugiej części spektaklu, w której to historia przybiera mroczniejszy obraz. Żywe kolory zaczynają szarzeć (czy raczej brunatnieć), wesołe piosenki gnuśnieją, ludzie stają się paskudni, a wydarzenia, będące w Akcie I tylko tłem, przejmują historię.

W tym huraganie przemian muszą odnaleźć się zarówno postacie, jak i odgrywający je Aktorzy. Zadanie jest o tyle trudne, że przedstawieni bohaterowie nie są tak do końca przezroczyści.
Nie wiemy zbyt wiele o Cliffordzie, prócz tego, że jest pisarzem i przyjechał do Berlina z Ameryki. O Sally dowiadujemy się tylko tyle, że tańczy w klubie Kit Kat i ma za sobą kilka lub kilkanaście nieudanych związków. Tak samo nie jest jasne czy relacja między nimi to miłość czy przyjaźń tylko.
W fabularnych zawiłościach cudownie radzą sobie, wcielający się w wyżej wymienione role, Małgorzata Regent i Maciej Kulmacz. Pięknie spasowanymi głosami, ruchem i interpretacją piosenek prezentują najwyższą aktorską jakość. Sposób gry jest tak „prawdziwy”, że całość ogląda się jak film!

Niesamowitego uroku dodają sztuce – Elżbieta Okupska i Artur Święs, kreujący Fräulein Schneider i Herr Schultza.
Kiedy tylko wychodzą na scenę rozjaśniają wszystko (nawet reflektory zdają się świecić mocniej)! – czysta magia. 
Śpiewając i grając – bawią i wzruszają, a sceniczna relacja jest między nimi tak silna, że aż boli. Do wyrażenia uczuć nawet nie potrzebują słów! Wystarczy mimika czy drobny gest i już emocje jak tsunami płyną w stronę widowni.
Na samo wspomnienie serce bije mocniej.

Najbardziej tajemniczą postacią jest Mistrz Ceremonii, zwany również Emcee, który jest jakimś dziwnym bytem, Chochlikiem, czymś w rodzaju Ducha Przyszłych Świąt, który wie co się dzieje, dokąd ta historia zmierza i jak się skończy – jest jedynym świadomym bohaterem spektaklu.
Możemy nazwać go „Łącznikiem”, ponieważ po pierwsze – spaja ze sobą poszczególne fragmenty opowieści, a po drugie – rozciąga nić łączącą scenę z widownią.
Skomplikowane.
Dlatego do tej roli potrzebny był ktoś z „charakterem”, z odpowiednią sylwetką, mimiką, ktoś, kto wyróżniałby się na tle innych aktorów.
Wybór był jeden – Kamil Franczak.
Bez wątpienia pasuje do Emcee całym sobą i w dodatku doskonale prezentuje się zarówno w mundurze, gorsecie i sukni balowej (do której dodatkiem są szpilki).
Nie sam wygląd jest jednak miarą sukcesu kreacji. Kamil Franczak miał przed sobą okrutnie trudne zadanie, ponieważ prócz istnienia scenicznego musiał również wyprowadzić swojego bohatera poza scenę, puszczając oko do widza i komentując, może niekoniecznie wprost, prezentowane wydarzenia.
PODOŁAŁ.
Ponadto wziął udział w chyba najlepszej scenie spektaklu.
Nazwijmy ją „Konfrontacją Balkonową”. To coś jak stracie tytanów, bitwa superbohaterów, walka dobra ze złem. Śpiewający Kelner vs Emcee. Pierwszy, stojąc na lewym balkonie śpiewa wzniosłą piosenkę, będącą hymnem nadchodzącego nazistowskiego świata. Drugi stojąc na prawym balkonie swoją postawą i głosem wyraża żal, smutek i złość.
Brrrrrr aż ciary przechodzą!

Kto skradł spektakl?
Wszyscy, bez wyjątku – od Emceec, przez Clifforda, Sally, Fräulein Schneider, Herr Schultza, panie z kabaretu, aż po postacie bardzo drugoplanowe, których imion nawet nie znamy.
Jednym słowem – „Cabaret” kradnie sam siebie.


Niestety (a może stety) to musical, który nie zostaje w teatrze. Ukradkiem wychodzi z nami z sali, udaje się do szatni i opuszcza budynek.
I siedzi w umyśle.
I kiedy tak już się o nim myśli, to dochodzi się do wniosku, że najgorsze w tym całym „Cabarecie” jest to, że publiczność dokładnie wie do czego zmierza ta historia, jaki będzie miała finał.
I boli bardzo „niewiedza” bohaterów, którzy nie zdają sobie sprawy z tego, co nastąpi, każdy z nich coś złego czytał, coś widział, ale wierzy, że będzie dobrze.
Widz wie, że nie będzie.
I to jest największa moc tego musicalu – świadomość widza.


Po raz pierwszy oklaskiwanie przedstawienia było tak bardzo „niewygodne”. Wszystko było świetne, świetnie zagrane, świetnie zaśpiewane, świetnie „ubrane”, ale sama historia sprawiła, że moje ramiona, łokcie, przedramiona i dłonie odmawiały posłuszeństwa. 

Podsumowaniem niech będą słowa Krystyny, które zostawiamy do dowolnej interpretacji – „Wszystko skończyło się zbyt nagle”.

3 myśli w temacie “Rozbieramy „Cabaret” w Teatrze Rozrywki.

  1. Zuza pisze:

    Ahhh w końcu napisałyście o „Cabarecie” ❤
    Michael York serio grał w filmowym „Cabarecie”??? Jejuuu!!! Muszę obejrzeć!
    Mimo że bardziej do gustu przypada mi „Cabaret” z Teatru Stu, to temu z Rozrywki nie można odmówić, że jest ogromnym i przepięknie przygotowanym widowiskiem i też mi się bardzo podobał 🙂
    Jak zwykle super się czyta Wasz tekst 🙂

    Polubienie

Dodaj komentarz